piątek, 10 sierpnia 2012

I

          Pociąg relacji Wien Westbahnhof – Frankfurt Höchst. Do stacji Linz-Leonding pozostały jeszcze coś ze dwie godziny jazdy. Wyszedłem z przepełnionego przedziału, robiąc miejsce jakiejś staruszce. W przedsionku oparłem się o zimny, żelazny kaloryfer, tylko to mogło dać mi teraz przynajmniej odrobinę ulgi. Nawet tutaj panował straszny zaduch, pociąg zatrzymywał się tylko na niektórych stacjach, a i na zewnątrz powietrze było ciężkie i gorące, pomimo deszczu zacinającego coraz mocniej w szyby i blachę. Nie wziąłem wielu bagaży. W niewielkim plecaku miałem tylko kilka sztuk bielizny, parę spodni i dwie koszule na zmianę plus najbardziej podstawowe rzeczy codziennego użytku. Przez chwilę rozważałem, czy na nim nie usiąść, jednak gdy to zrobiłem, zorientowałem się, że nie mam co zrobić z teczką. Była zbyt wielka, bym mógł ją trzymać przy sobie w tej pozycji lub położyć płasko na ziemi, a także zbyt szeroka, by mogła stać równolegle do ściany, nie torując tym samym wyjścia z przedziału. Istniała jeszcze możliwość obrócenia jej o dziewięćdziesiąt stopni i postawienia pod ścianą w ten sposób, jednak od momentu, gdy po podobnych zabiegach pozbyłem się najlepszego kompletu akwareli, zrozumiałem, że czasami lepiej jest nie kombinować. Doświadczenie nauczyło mnie też, że akwarele, buteleczki z tuszem, ołówki i rysiki – bo był to cały mój malarski ekwipunek, pominąwszy komplet pędzli, który z całego tego zestawu zawsze pomyślnie przechodził wszystkie próby transportu – znacznie bezpieczniejsze są w teczce, niż, jakby to mogło się wydawać, w plecaku, obłożone wszystkimi posiadanymi parami majtek czy innych amortyzatorów.
          Tak wielka teczka nie była mi co prawda jeszcze potrzebna, jednak stwierdziłem, że nie opłaca się kupować mniejszej, skoro i tak za niedługo musiałbym zastąpić ją właśnie taką. Nie miałem pojęcia tylko, skąd wezmę pieniądze na całą resztę tych wszystkich dupereli, a przede wszystkim, skąd będę je brać, aby co jakiś czas uzupełniać ten „asortyment”. W końcu farby się zużywają, i to dość szybko, płótno nie jest tanie, nie mówiąc już o tych wszystkich podkładach, środkach do konserwacji i pewnie wielu innych pierdołach, o których jeszcze nie miałem zielonego pojęcia. Życzliwi jak do tej pory uświadomili mi tylko, że swoimi akwarelkami to mogę sobie co najwyżej kranówę zabarwić, coby mieć wrażenie, że piję oranżadę, a papier, na którym zwykle maluję, nawet do podtarcia dupy się nie nadaje. Cóż, miło było się dowiedzieć, czego można się będzie spodziewać po przyszłych kolegach, a może nawet  i profesorach. Nie zraziło mnie to jednak w najmniejszym stopniu, by starać się o miejsce na Wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych. Malarstwo było moją pasją i nie miałem zamiaru pozwolić, by zaprzepaścili mi ją jacyś idioci, którym w dupach się poprzewracało od nadmiaru luksusu.
          Pociąg mknął w strugach deszczu. Przez brudne szyby, po których obficie spływała tafla wody, widziałem jedynie plamę ciemnej, soczystej, majowej zieleni, nad którą rozpościerał się zlewający z nią turkus powoli ciemniejącego nieba. Nie dostrzegłem błyskawicy, lecz moim uszom dał się słyszeć pierwszy grzmot. Prędko pociemniało. W przedziałach zapalono pojedyncze, małe światełka, lecz w przedsionkach nadal panował niezmącony niczym półmrok. Poczułem, że zrobiło się nieco chłodniej. Zbliżaliśmy się do Linzu. 
          Nagle drzwi przedziału rozsunęły się i stanęło w nich dwóch facetów, tępo lustrujących otoczenie. Byłem sam, czego chcieć więcej. Nie wyglądali co prawda na wiele starszych ode mnie, jednak nie miałem wątpliwości, że każdy z nich w pojedynkę bez problemu dałby mi radę. Nie zdążyłem nawet zastanowić się, co robić, gdy łysy przydybał mnie i chwycił za kołnierz.
- Kasa.
          Dałem mu wszystko, co miałem w kieszeni. Nie było tego wiele. Od kiedy zmuszony zostałem do oddania całego portfela, nauczyłem się, że wszystkich pieniędzy nie powinno się trzymać razem, zwłaszcza w miejscach tak łatwo dostępnych i oczywistych, jak kieszenie czy portfele. Zaśmiał się z pogardą.
- Tylko tyle?
          Zanim zdążyłem podnieść się z ziemi, zastanawiając się, czy bardziej opłaca mi się dociskać piekące oko, czy też próbować w jakiś sposób uśmierzyć ból wywołany uderzeniem potylicy w kaloryfer, ich już nie było. Drzwi pociągu stały otworem na dworcu Linz Hauptbahnhof, burza minęła, a deszcz zacinał, ale już znacznie lżej. Niebo zmieniło barwę na ołowianą.
          Wysiadłem na następnej stacji. Odetchnąłem głęboko rześkim, deszczowym powietrzem, nie przejmując się kroplami obmywającymi moją twarz. Po chwili dał się słyszeć gwizd lokomotywy, pociąg ruszył, powoli wprawiając koła w miarowy stukot. I dopiero wtedy zobaczyłem ją. Stała, krzyżując stopy, oparta o zardzewiałą blachę, bawiąc się postrzępionym pędzelkiem rozlatującego się mysiego ogonka, w jaki nieudolnie splecione miała długie, popielate włosy. Niesforne kosmyki różnych długości okalały jej twarz. Ubrana była w czerwoną sukienkę sięgającą jej przed kolano. Pomyślałem, że jest śliczna. Liese, nie sukienka.
          Musiała od początku ukradkiem mnie obserwować. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, momentalnie znalazła się przy mnie, wtulając twarz w mój tors. Wdychałem zapach jej włosów, moja dłoń automatycznie powędrowała ku jej talii. Przez parę sekund błądziła w poszukiwaniu krańca bluzki, nim przypomniałem sobie, co Liese ma na sobie. Szlag.
- Zrobiłam to specjalnie – mruknęła, po czym zaniosła się śmiechem, gdy mimo wszystko zacząłem łaskotać ją przez materiał. Jej drobna dłoń, delikatnie mierzwiąca moje włosy, nieznacznie potęgowała ból, którym nadal tępo pulsował tył mojej głowy. W pewnym momencie odsunęła się ode mnie. Linie papilarne wyraźnie rysowały się na ociekających jasnoczerwoną cieczą opuszkach jej palców. 
- To nic takiego – zapewniłem ją. Spojrzała na mnie z rezygnacją. Deszcz znów się nasilił. Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. 
          Biegliśmy przez pola co tchu, śmiejąc się jak wariaci. To, czym właśnie obrywaliśmy, to już nie był deszcz. Kryształki lodu wielkości może ziaren grochu waliły w nas do utraty czucia. Gnaliśmy na oślep, zasłaniając się moją teczką, jakoś nie myślałem wtedy o tym, że powinienem oszczędzać ją i jej zawartość. Nie widziałem kompletnie nic. Z trudem łapałem powietrze, atak śmiechu jednak nie mijał. Dusiłem się, ale nie mogłem przestać. Łzy naszły mi do oczu, już nie kontrolowałem dźwięków, jakie z siebie wydawałem. Ciekaw byłem jedynie, czy Liese także się śmieje, czy może raczej już płacze.
          Wycieńczeni, przemoczeni do suchej nitki, ale zadowoleni jak cholera ledwie dysząc wpadliśmy pod najbliższe zadaszenie. Okazała się nim drewniana szopa, w której sąsiad trzymał zepsute, niepotrzebne graty. Pod ścianą piętrzył się stos worków, mogłem się domyślać, że wypełnione są trocinami lub czymś równie miękkim. Opadłem bez życia na najniższą warstwę. Liese nawet na to nie miała siły. Ledwie domknęliśmy drzwi, bezwładnie osunęła się po nich. Jej oddech nadal był przyspieszony, policzki i nos zaczerwienione. Krople wody obficie spływały po jej włosach, czole i podbródku, kapiąc na dekolt i kontynuując swoją wędrówkę pod mokrą sukienkę, która przylegając do wilgotnej skóry, idealnie uwydatniała kobiece kształty przyjaciółki.
          Uśmiechnąłem się do niej szelmowsko, jednak chyba nie pochwyciła aluzji, bo ledwie tylko podniosła głowę, wybuchła śmiechem. Cóż, w tym stanie mój seksapil, w przeciwieństwie do jej, raczej pozostawiał wiele do życzenia. Siedziałem, udając naburmuszonego i patrząc, jak ona zaśmiewa się do rozpuku. Swoją drogą, chyba nigdy nie byłem bardziej szczęśliwy niż właśnie wtedy.
- Wyglądasz jak zmokła kura – wyznała w końcu, podnosząc się z ziemi, wredny uśmieszek nie znikał z jej mordki. Cyniczne. Szkoda, że nie była jeszcze świadoma, jak świetnych widoków dostarcza mi klejąca się do jej ciała fałda materiału.
- Wiem – przyznałem z pokorą. – Za to ty… - konspiracyjnie zniżyłem głos – następnym razem włóż coś bardziej przezroczystego, co?
          Głupio zrobiłem, że ją poinformowałem, bo momentalnie rzuciła się na mnie z pięściami. Nie żebym jej nie obezwładnił, po prostu gdy zwinęła się w kłębek, zakres ciekawych widoków raptownie się zmniejszył. Leżała odwrócona do mnie plecami, udając wściekłą, ale wiedziałem, że wściekła wcale nie jest. Często droczyliśmy się w ten sposób. Gapiłem się więc na jej plecy, na których, ku mojej radości, przez przemoczony materiał, idealnie oddający fakturę wszystkiego, do czego się kleił, nie dostrzegłem ani śladu po staniku. Już miałem spróbować wkurzyć ją po raz kolejny, gdy dostrzegłem, że jej ciało lekko drży z zimna. 
- Liese… - zacząłem delikatnie, bo poczułem się nieco skrępowany na myśl, że miałaby się przebierać przy mnie, jednak bez sensu byłoby pozwolić jej się przeziębić. W moim plecaku spoczywały w końcu suche ubrania – a już na pewno bardziej suche niż sukienka przyjaciółki.
- Tak, nie włożyłam stanika. Deformuje cycki, poza tym moim cytrynkom nie jest potrzebny.
          Wzniosłem oczy ku niebu, niektóre jej teksty mnie rozbrajały. 
- Też cię wolę bez, ale…
          Nie obejrzałem się nawet, gdy zostałem potraktowany kuksańcem między żebra. Bolało.
- Sukienkę także mam zdjąć? – spytała z łobuzerskim błyskiem w oku, przewracając się na plecy i zginając nogi w kolanach. Materiał osunął się po jej udach, odsłaniając niemalże całe, ale Liese najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Próbowała mnie prowokować, co wychodziło jej wspaniale. Wkurzenie narastało we mnie z każdą chwilą. Nie interesowały mnie kobiety, Liese była dla mnie tylko koleżanką i powinna była zdawać sobie z tego sprawę. 
- Mam suche ubrania, przebierz się – warknąłem, wyjmując z plecaka idealnie poskładaną koszulę i parę spodni, które jej rzuciłem. – Nie, nie będę się gapił. 
          Odwróciłem się demonstracyjnie, biorąc drugą suchą koszulę.
- Aleś dziś humorzasty…
          Gdy wypowiedziała te słowa, moich nozdrzy dobiegł zapach wilgotnego wiatru, ten sam, którym jeszcze na dworcu pachniały jej włosy. Zapach ciepłego, letniego deszczu, trawy i ochładzającego się powietrza. Znowu siedziała blisko mnie, tak blisko, że niemal czułem ciepło jej ciała. Za wszelką cenę chciałem się uspokoić, ale irytowała mnie jak nigdy. Sam siebie nie rozumiałem. No i starałem się ignorować to, co wbrew mojej woli działo się w moich spodniach.   
- Liese, do cholery.
          Olałem ją i zacząłem zdejmować mokrą koszulę. Nie zapowiadało się na rychłe rozpogodzenie, wręcz przeciwnie. Wnętrze szopy zalały iście egipskie mroki, ulewa trwała w najlepsze. Teraz już byłem pewien, że mama i Paula będą musiały poczekać na mnie przynajmniej do rana.
          Położyłem się na wznak, wpatrując się w ciemność, raz po raz zalewaną przez światło błyskawicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz