piątek, 10 sierpnia 2012

II

          Płód ociężale porusza się w zielonkawych wodach, ciurkiem spływających po udach i pośladkach Marii Anny Schicklgruber, wyłuskiwany z jej ciała rytmicznymi, bolesnymi skurczami, jak wyjątkowo okazały łojowy zaskórniak. Czuje te ruchy, chaotyczne, stawiające opór, jakby to coś, co było z niej wyciskane, desperacko próbowało płynąć pod prąd napierających na nie śliskich błon, potęgujące ból towarzyszący rozsadzaniu szyjki macicy. Oddycha możliwie głęboko, instruowana przez kucającą u jej obficie krwawiących dróg rodnych akuszerkę, mokra od potu i łez, wielka i czerwona jak niezwykle dorodny okaz buraka, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki tłumione przez materiał kneblujący jej usta. W pozycji półleżącej przytrzymuje swą służącą nie kto inny, jak on sam, pan domu, błądząc powoli zachłannymi, obleśnymi dłońmi od jej ociekającego płynami ustrojowymi krocza, przez wydatny, pokryty widocznymi żyłkami brzuch aż po nabrzmiałe, blade piersi, ze wzrokiem nieobecnym, wyrażającym najwyższy błogostan. Każdy jej jęk przyprawia go o nieziemski dreszcz, wszystko dzieje się tak wolno, zbyt wolno. Kobieta wije się w konwulsjach, trzęsie się ze strachu, bólu, złości, obrzydzenia. Czarna, pokryta gęstym, śliskim owłosieniem kula jest już widoczna między jej rozwartymi do granic możliwości wargami sromowymi, położna kończy wyparzanie brzytwy. Trzeba będzie nacinać.
          Ale w drzwiach staje on, Georg Hiedler, służąca wypluwa kawał materiału, który ją dusił, wrzeszczy coś, drze się, wierzga, on podchodzi, kopniakiem traktuje akuszerkę, ta rozwala sobie głowę o najbliższy metalowy kant. Wyparzone noże, nożyczki, rozwieracze, cęgi i naczynia lądują z jazgotem na ziemi, a on zbliża się bardziej. Jednym ruchem wydziera dziecko spomiędzy ud rodzącej i rzuca je kobiecie na pierś, sam wchodząc w nią, głębiej i głębiej. Kobieta jęczy, fioletowa, zakrwawiona kupa leży na niej, Frankenberger nie przestaje jej dotykać, ale to Hiedler jest w niej, to jego, to sine, blade, oblepione glutami to jego, i ona jest jego…
          Obudziłem się, bo chciałem. Mieszanka tych wszystkich emocji – od fascynacji, gniewu, napięcia przez niepokój, strach aż po wstręt i coś na kształt litości powoli przestawała mi się podobać, zacisnąłem powieki i czekałem, aż będę w stanie poruszać członkami. Dziwny to stan, gdy umysł już nie śpi, a ciało jeszcze tak.  Otworzyłem oczy, musiało być jakoś nad ranem, bo intensywne, pomarańczowe promienie wpadały przez szpary między deskami. Szturchnąłem Liese, która leżała tuż obok, zwinięta w kłębek w za dużych, męskich ubraniach, mrucząc coś przez sen. Spojrzała na mnie z ukosa, przysunęła się, ułożyła na moim torsie i zamknęła oczy ponownie.
- Nie ma tak dobrze, wstajemy, śpiąca królewno – zepchnąłem ją i podniosłem się do pozycji siedzącej, siląc się na jak najmilszy ton. Już wiedziałem, że w powietrzu coś wisi. Siły powoli mnie opuszczały, doskwierało mi coś jakby niepokój, czułem się tak, jakbym się stresował. Tylko, do cholery, czym? Nie miałem żadnego powodu. Wczorajsza beztroska, podpsuta pod sam koniec dnia, teraz prysnęła całkowicie. Zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie przez ten głupi sen, czułem, że od teraz będzie on za mną chodził nieustannie. Usiadłem i siedziałem tak. Nie miałem pojęcia, jak długo gapiłem się na swoje kolana. Te emocje nie dawały mi spokoju. Zbyt wyraźne i głębokie, by móc uznać je za zaprojektowane, wymuszone faktem snu i zbyt płytkie, ślizgające się zaledwie po krawędzi czucia udawanego i czucia prawdziwego, bym mógł uznać je za swoje własne… Zbyt… lekkie, zbyt nieprawdziwe… Jednak rozróżnialne, istniejące każda oddzielnie…
          Siedziałem tak i bredziłem w myślach, nie mam pojęcia, co mną kierowało. Zwykła ciekawość, zdenerwowanie, poczucie winy? Nic z tego, natręctw już dawno się pozbyłem. Przyłapawszy się na popadaniu w to znowu, gwałtownie się poruszyłem, bez namysłu zrzucając na pół przytomną przyjaciółkę z kupy worków. Nie byłem w nastroju, by siedzieć tu i czekać, aż łaskawie się wyśpi. Jej sukienka nie zdążyła wyschnąć w ciągu nocy, zgodziłem się więc, by wróciła w moich ubraniach. Wyczuła chyba mój nie najlepszy nastrój, bo w drodze do osady nie odezwała się do mnie ani słowem. 
          Syciłem się powoli widokiem znajomego krajobrazu, robiło mi się lepiej, trochę lepiej. Popłoch mijał, znów mogłem panować nad sobą i udawać, że wszystko jest w porządku. No bo przecież było w porządku.
- Jak kwestia stypendium? – zagadnąłem w końcu, niby od niechcenia, chociaż nie ukrywam, interesowała mnie ta sprawa. 
          Minął rok, odkąd ukończyliśmy gimnazjum. Liese – tutejsze, ja niestety nie, bo w przeciwieństwie do niej nie przykładałem się aż tak bardzo do obowiązków, o ile w ogóle można powiedzieć, że choć trochę się przykładałem. Wyleciałem w piątej klasie, pod koniec piątej klasy. Wystawili mi wszystkie stopnie wcześniej, wcześniej musiałem iść do bierzmowania, mama załatwiła mi internat w Steyr, tam dokończyłem się edukować, dostałem marny dyplom i zacząłem zastanawiać się, co z sobą robić, żeby se życia nie spieprzyć bardziej, niż już jest spieprzone. Ona była inna. Uzdolniona matematycznie, czego nigdy nie rozumiałem, bo oprócz niej nie znam dziewczyny uzdolnionej matematycznie. (W ogóle gdy jeszcze uczyłem się w Linzu, w dwudziestoośmioosobowej klasie mieliśmy tylko dwie dziewczyny. W Steyr były cztery, na trzydziestu.) Nie, nie miałem pojęcia, co chce robić. Ale ona wiedziała. A nawet jeśli nie, to miała jakiś plan. Jakiś prosty plan. Wiedziała, wokół czego chce sobie ułożyć życie, wydawała się taka spokojna i zdecydowana, nie było w niej tego strachu, że zaraz się zestarzeje, zaraz przeminie i nic tu po niej. Ona miała receptę na każdą sekundę, minutę, godzinę, podczas gdy ja fiksowałem z nudów, tej cholernej bezczynności, jakbym już był starym gratem, do niczego się nie nadawał i nie był już w stanie nijak tego życia spożytkować, ani trochę go sobie uprzyjemnić. I tak też się czułem. Byłem starym gratem w ciele młodego, siedemnastoletniego chłopaka. 
          Unikałem straganów ulicznych, przydrożnych handlarzy, prowincjonalnych sklepików, bo wtedy moja beznadziejność jeszcze bardziej mnie przytłaczała. Ci ludzie, już nie pierwszej młodości, sterani życiem, brzydcy, grubi, zaniedbani pokazywali mi, czym będę za jakieś kilkanaście lat. I zawsze wtedy robiło mi się cholernie żal. Siebie, tych ludzi… wszystko jedno. Cholernie żal.
- Nijak – odparła wymijająco. 
- Nie udało ci się?
- Właśnie.
- Dlaczego?! Co ci powiedzieli na temat twojej pracy?
- Na temat pracy nic. Była nawet jedną z lepszych, tak nieskromnie rzecz ujmując.
          Nie zdziwiłem się, widziałem tę pracę. Co prawda nie zrozumiałem z niej ani słowa, ale mimo tego – a może właśnie dlatego – wywarła ona na mnie takie wrażenie.  
- No to co jest, do cholery?
- Robili nam jakieś testy. Nie pytaj. Sama nie wiem po co. W każdym razie wyszło, że jestem imbecylem i się nie nadaję. I nie jadę do Wiednia – dokończyła pogodnie, jednak z jej zaciśniętej szczęki, zmarszczki na czole i zmrużonych oczu wywnioskowałem, że tak łatwo się z tym nie pogodziła. To wspomnienie było w niej cały czas żywe, w środku musiała cała kipieć, gdy zmuszona była sobie o tym przypominać.
- Ale… no… - sam nie wiedziałem, co powiedzieć. Co to w ogóle miało znaczyć? Dziewczyna pisze tak dobrą pracę, poświęca na cholerstwo tyle czasu i energii, czyta mnóstwo książek, niszczy nocami wzrok przy świeczkach, goni bez przerwy do tych wszystkich wysranych profesorków… no kurwa, po prostu stara się, chce, zależy jej, robi wszystko co w jej mocy, by móc się stąd wyrwać, robić coś pożytecznego nie tylko dla siebie, ale i dla świata… A jakiś pomyleniec powie jej, że się nie nadaje, bo nie zdała jakiegośtam „testu na geniusza”? I przekreśli jej teraz wszystkie plany i marzenia, zabroni rozwijać się, bo według jego kryteriów jest nic niewarta? 
          Poczucie bezsensu gwałtownie ustąpiło wściekłości. 
- Komu kurwa nie pasujesz?! – wypaliłem, nie panując nad swoim słownictwem. 
- Daj spokój, Ad. Nic nie wskórasz. Świat jest dla tych lepszych. Problem w tym, że o ile ocenianie ludzi na podstawie wyglądu, statusu materialnego… jest w niektórych środowiskach krytykowane, tak są kwestie, co do których wszyscy są jednomyślni. Że… wiesz.  
          Dalej szliśmy już w milczeniu. Wiejskie zabudowy powoli ustępowały kamienicom i brukowanym uliczkom, więcej ludzi też dało się widzieć krzątających się wokół swoich posesji. Niektórych pozdrawialiśmy skinieniem, patrzyli jakoś dziwnie na Liese wysilającą się, by nie przydeptywać zbyt długich nogawek moich spodni. Zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno wolę ją w sukience. Przecież w takiej mojej koszuli…
- Uważaj jak leziesz, chłopcze! – wtem z zamyślenia wydarł mnie rozlegający się tuż nad moim uchem krzyk wąsatego sąsiada w naleśniku na głowie; w ostatniej chwili udało mu się dokonać manewru kierownicą rowera. Nie obeszło się bez tęgiego błotnego prysznica. Liese uchwyciła się mojego ramienia. Miałem błoto wszędzie. We włosach, oczach, ustach, na ubraniu. Ona uszła z tego cała, przez przypadek zasłoniłem ją swoim ciałem. Wolałem nie wiedzieć, jak teraz wyglądam i jak pokażę się w domu. A miałem jeszcze spory kawałek. By wejść w Humboldtstrasse trzeba było minąć jakieś dziesięć przecznic, za to Liese mieszkała tuż za rogiem.
          Dom państwa Lagerlöf nie był ogrodzony, z wyglądu nie przypominał jednak budynku charakterystycznego dla zabudowy miasta. Nawet miasta tak małego i prowincjonalnego, jak Linz. Była to po prostu przeróbka wiekowej ceglanej chałupy, wiele razy remontowana, docieplana, pobielona z zewnątrz. Jakieś pomieszczenie dobudowano, gdzieś zlikwidowano ścianę, by zainstalować rury wodociągowe. (Zrobiono to stosunkowo niedawno, pamiętam, że gdy się z Liese poznaliśmy, a było to przed siedmiu laty, na początku pierwszej klasy, piszczała jak oparzona, ilekroć w szkole kazano jej myć ręce pod bieżącą wodą, a ja nie miałem pojęcia, czy to ze strachu, czy z ekscytacji.) Jednak centralnego dalej nie mieli. Kaflowy piec, stojący w głównej izbie, zimą ogrzewał całe niewielkie mieszkanie, składające się w sumie z trzech pomieszczeń.
          Lagerlöfowie mieli jeszcze strych, na który wchodziło się stromymi, drewnianymi schodami z jednej z bocznych izb. Liese na każde lato tam się wyprowadzała. A ja, szczerze powiedziawszy, byłem okropnym idiotą przedstawiając jej ten pomysł, bo od tamtego czasu dwa razy rocznie musiałem robić za tragarza. W ogóle, odkąd pamiętam, zawsze byłem mile widziany w tym domu. Może niekoniecznie przez Liese, gdy za starych dobrych czasów wdrapywałem się na jej strych po drabinie i ściągałem ją z łóżka skoro świt, ale pani Lagerlöf, mama Liese, zdawała się mnie lubić.
          Zdjęliśmy buty i przemknęliśmy przez sień. Był wczesny ranek, jednak życie tutaj tętniło w najlepsze. Gdzieś płakał mały Hans – no, może nie tak mały, bo ośmioletni – zapewne drocząc się z Idą, przez niezbyt szczelne okna dobiegał gwar z podwórka. A i pani Lagerlöf nie była w najlepszym humorze. Już od sieni dobiegł nas jej podniesiony głos. Nawet nie zauważyła naszego wejścia, a i my też niezbyt kwapiliśmy się dalej. 
- Do kurwy nędzy, skończ! Znajdź se, dziewucha, jakieś zajęcie, na miłość boską, przestań zadawać te głupie pytania, bo cię za obłąkaną wezmą!
          Pani domu stała przy kredensie, zajęta krojeniem warzyw, raz po raz doglądając ognia. U jej stóp czołgała się Rosa, której rodzicielka musiała wcześniej kazać zamieść podłogę, jednak ta najwyraźniej miała tam wiele innych ciekawszych zajęć. Szczerzyła się za każdym razem, gdy  udało jej się wyprowadzić matkę z równowagi, tak było i teraz.
- Mama…
          Lagerlöfowa nie odpowiadała, zacisnęła tylko zęby i wzięła pod nóż kolejną jarzynę.
- Mama…?
- Co, słucham cię?!
- A czy jakby kogoś ugryzł krokodyl albo aligator, to on by umarł?
- Dziecko, zadawałaś mi to pytanie już tysiące razy… 
          Widać było, że kobieta jest już na krawędzi załamania nerwowego. Rosa miała dziewiętnaście lat, była najstarsza z rodzeństwa, jednak można było odnieść wrażenie, że pod względem intelektualnym jest rówieśnicą Hansa. Nie wiem, czy ukończyła jakąkolwiek szkołę. Pamiętam ją tylko z najmłodszych lat gimnazjum*, a i te wspomnienia są dość mgliste i niewyraźne. Na początku drugiej klasy kilku chłopaków po cichu fascynowało się jakąś „chorą umysłowo”, która poszła do szkoły specjalnej. Przypuszczam, że mówili o Rosie, bo ci sami wytykali palcami Liese, że kujon i że ma dziwną rodzinę. Mnie zresztą też, chyba za to, że przyjaźnię się z Liese, nie mam nic do Rosy i w sumie to sam jestem tępy.
          Nigdy nie byłem zdolny, specjalnie inteligentny też nie, i jakoś mi się do kariery geniusza nie paliło. Wolałem skupiać się na robieniu tego, co lubię, myśleniu o rzeczach, które mnie ciekawiły, a które niekoniecznie były mądre i mogły przynieść mi chlubę wobec całej klasy, i ogólnie pojmowanym lenistwie. Nie zależało mi nigdy na splendorze, gardziłem „wielkimi geniuszami” którzy nic poza czubkiem własnych zasmarkanych, zadartych nosów nie widzieli, i którzy gardzili ludźmi mniej zdolnymi od nich. Właśnie wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z takiej śmiesznej rzeczy, że im mniejszy kontakt umysłowy jesteśmy w stanie z kimś nawiązać, tym mniej naszych cech zaczynamy mu przypisywać. Któryś z moich mądrych kolegów, zdaje się Wittgenstein, zasugerował wręcz kiedyś, że tacy „chorzy umysłowo” to pewnie nawet nic nie czują. Dobrze pamiętam reakcję małej dziewczynki z mysimi ogonkami, sprała wtedy mózga na kwaśne jabłko. Ten, zdezorientowany, nawet się nie bronił. 
          Później tylko przez jakiś czas gadali w klasie o złamanym sercu Ludwiczka. Nie rozumiałem, jak można złamać serce, ale w sumie było mi nawet na rękę, że dopóki geniusz się nie wykuruje, będę mieć całą ławkę dla siebie. Bo Ludwig następnego dnia w szkole się nie pokazał, a wiedziałem, że złamania raczej leczą się dość długo. Tylko że wtedy właśnie ta dziwna dziewczynka spytała, czy może koło mnie usiąść, a mnie jakoś tak głupio było odmówić.
_
gimnazjum, szkoła realna, niem. Realschule - rodzaj szkoły w Niemczech, Austrii, Szwajcarii i Lichtensteinie, obejmującej dzieci w wieku 10-16 lat